poniedziałek, 16 maja 2016

Rozdział 6

Nieproszeni goście

**Oczami Jace`a**

Valentine poszedł otworzyć drzwi, zostawiając mi swoją córkę pod opiekę. Spojrzałem teraz na jej drobną, bladą i niezwykle spokojną twarz. Malinowe usta miała delikatnie rozchylone, czarne, długie rzęsy muskały kości policzkowe które były troszkę zbyt wystające jak na kobietę. Kilka kosmków rudych loków które wypadły z wcześniejszego wykwintnego koka, okalały buzie, i kładły się na policzkach. 

Dopiero po chwili zorientowałem się, że koszula z której się nie przebrała od kolacji, podjechała jej trochę za wysoko odsłaniając pasek płaskiego brzucha z zarysem mięśni. Ukradkiem, jedną dłonią, próbowałem ją opuścić by to zakryć, lecz gdy zauważyłem że Jocelyn patrzy na moje starania, zarumieniłem się i zrobiłem jeden gwałtowny ruch i cel został osiągnięty. Nagle każdy zwrócił głowę w stronę korytarza, w którym niedawno zniknął Morgenstern. Dochodziły z niego dwa głosy-jeden mówił szybko i zdenerwowanie, to pewnie był ten czarownik. Drugi natomiast mówił ze strachem i niedowierzaniem-Valentine. Nastała cisza. W okół mnie każdy nasłuchiwał a Valentine milczał. Potem rozległ się trzask zamykanych drzwi, a po chwili z ciemności korytarza wyłoniły się dwie sylwetki mężczyzn.

-Oto Ragnor Fell. Czarownik który przeniesie wszystkich do Instytutu w Nowym Jorku-białowłosy przedstawił przybysza. 

-Witam Państwa-przywitał się. Miał dosyć niski głos. Jego zielona skóra i dwa rogi wystające z głowy bardzo rzucały się w oczy, tak samo jak srebrne włosy, sięgające linii szczęki. Z czarnego płaszcza skapywała woda na podłogę, co oznaczało że na dworze padało. Oczy, koloru o połowę ciemniejszego niż skóra pokazywały wiele przeżytych lat.

-Czekaj, czekaj-odezwał się mój ojciec-jak to wszystkich? Miały jechać tylko nasze dzieci- spojrzał prosto w oczy swojego parabatai czekając na wyjaśnienie.

-Owszem, Stephenie, tak miało być. Ale Ragnor powiedział mi bardzo interesującą rzecz, która wywraca nasz plan do góry nogami, więc jedziemy wszyscy- rodzina Morgenstern`ów i rodzina Herondale`ów.

-Ale nasze rzeczy...-powiedziała moja matka, ale Ragnor prawie od razu jej przerwał.

-Spokojnie, wasze ubrania i rzeczy osobiste przeniosę z waszego domu zaraz, po tym gdy przejdziecie przez bramę- Celine i Stephen spojrzeli na siebie po czym znowu na czarownika i kiwnęli głowami.

-W takim razie zostało mi tylko zadzwonić do Instytutu i poinformować Maryse o zaistniałej sytuacji-Morgenstern wyjął z kieszeni telefon, na co się bardzo zdziwiłem (no ja rozumiem że w tym domu jest bardzo nowocześnie i w ogóle no ale żeby był tu zasięg?!) po czym odszedł na bok rozmawiając z matką Aleka, Izzy i Maxa.

-Ty, kochasiu, suń się na bok, muszę tu zrobić Bramę-usłyszałem głos Ragnora tuż obok siebie. Zrobiłem jak kazał, próbując jak najmniej trząść Clarissą. Zielono-skóry wyciągnął ręce w stronę ściany i zaczął mówić jakieś, dla mnie niezrozumiałe, słowa będące zapewne częścią czaru. Chwilę później Brama była już gotowa. W tym samym momencie wrócił Valentine.

-Maryse już o wszystkim i o wszystkich wie. Pora ruszać. Gotowe Ragnorze?

-Tak. W razie czego w Radzie mam wieloletniego przyjaciela, Magnusa Bane`a. Jeśli Clave będzie chciało się dowiedzieć czy była tu jakaś aktywność czarów, zaprzeczy-wyjaśnił Fell Morgensternowi. Ten kiwnął tylko głową, na znak że rozumie.

-Więc zapraszam w podróż do Nowojorskiego Instytutu. Panie przodem- przepuścił najpierw Jocelyn, potem Celine i Elizabeth z Jonathanem. Gdy ja ruszyłem w stronę niebieskiego światła, poczułem dłoń na swoim ramieniu. Przede mną stał ojciec Clary.

-Pamiętaj: trzymaj ją mocno-powiedział zerkając na rudowłosą.

-Oczywiście, proszę pana-odpowiedziałem, z założeniem, że mnie wypuści. Tak się jednak nie stało. Spojrzał mi w oczy z wyrazem na twarzy jak by prowadził ze sobą jakąś wewnętrzną walkę. Już otwierał usta by coś powiedzieć.... po czym mnie puścił i odszedł do Stephena. Zszokowany, dalej stałem patrząc na dwójkę parabatai, którzy rozmawiali po cichu.

-Rusz się. Nie mam całego dnia- Ragnor był zniecierpliwiony, więc nie chcąc go bardziej denerwować mruknąłem:

-Już, już...-zbliżyłem się do Bramy i, razem z Clarissą na rękach, zanurzyłem się w niebieską otchłań.


***

Nowy Jork

**Oczami Isabelle**

-Oczywiście. Rozumiem...-chwila ciszy, w której mama kiwała głową- to kiedy będziecie?-cisza- Dobrze. Czekamy na was-i się rozłączyła a telefon odłożyła ma wielkie dębowe biurko. 

-Co się dzieje, Maryse?-zapytał Robert Lightwood. Siedział na krześle przy biurku, a Maryse właśnie opadała na fotel po drugiej stronie. Widać było zmartwienie na jej twarzy i w pewnym stopniu...przerażenie? Strach? Ale o co?

-Valentine Morgenstern dzwonił, odnośnie ich przyjazdu. Okazuje się że przyjadą również dorośli czyli on, Jocelyn, Stephen i Celine, a nie tylko ich dzieci, jak było planowane.

-Ale dlaczego? Po co oni tu będą? Czy to przez...?-zaczął a ja bardziej przycisnęłam ucho do dziurki od kluczyka.
Szłam właśnie do swojego pokoju gdy usłyszałam rozmowę mojej mamy przez telefon, więc podeszłam bliżej. Normalnie tego nie robię ale coś w jej tonie przyciągnęło mnie jak magnes. I akurat gdy miałam się dowiedzieć czegoś ważnego (chociaż nie wiedziałam skąd wiedziałam, że to ważne) wszedł mój ukochany starszy braciszek Alec i rodzice natychmiast umilkli. W duchu go przeklęłam i weszłam do gabinetu. Było to duże, okrągłe pomieszczenie o minimalistycznym wyglądzie. Podłoga z ciemnego drewna idealnie kontrastowała z kremowymi ścianami i trzema wielkimi oknami po prawej stronie, wychodzącymi na ulice Nowego Jorku.

Do gabinetu szefowej Instytutu wchodziło się z dwóch stron; albo głównymi drzwiami od strony korytarza (czyli tym którym weszłam ja) albo z biblioteki, do której drzwi znajdowały się w lewej części pomieszczenia (właśnie stamtąd przyszedł Alec). Chłopak podszedł do rodziców, nie wiedząc, że coś się dzieje.

-Mamo, mogłabyś mi pomóc w bibliotece? Muszę znaleźć podręcznik od demonów, by nauczyć Maxa odróżniać...-zaczął, ale nie zdążył nic już dodać bo Maryse mu przerwała.

-Nie, Alexandrze. Nie mogę ci w tej chwili pomóc-zauważyła mnie dopiero kiedy stanęłam koło Aleca- och, Isabelle, dobrze że jesteś. Muszę wam coś powiedzieć. Pamiętacie, że przyjeżdżają do nas Morgenstern`owie?-obydwoje kiwnęliśmy głowami-no więc, nastąpiła pewna zmiana. Mieli przyjechać tylko Clarissa, Jace, Elizabeth oraz Jonathan ale ponieważ wystąpiły pewne okoliczności, przybędą również ich rodzice.

-Ale dlaczego?-zapytałam zdziwiona.

-Tego dowiecie się niedługo. Jak spotkacie innych to im to przekażcie.-odparła krótko. Spojrzała na nas, wzrokiem, mówiącym że to koniec rozmowy i mamy sobie iść. Spojrzałam na Aleca który wzruszył ramionami, po czym odwrócił się do drzwi i zaczął iść w ich kierunku. Stałam jeszcze chwilkę po czym, szybszym krokiem, dogoniłam brata.

-Alec, co ty robisz?-syknęłam już na korytarzu.

-O co ci chodzi, Izzy?

-Jak to o co? O to że coś się dzieje-spojrzałam mu w oczy- podsłuchiwałam rodziców, zanim ty wszedłeś i przerwałeś im. Mama była zmartwiona, zła i przestraszona. Chyba chodzi...

-Iz, nie obchodzi mnie to-zamurowało mnie-mama nie chciała nam powiedzieć-jej sprawa. Jak sama usłyszałaś, dowiemy się potem- mówił i patrzył na mnie z naganą starszego brata.

-I ty im wierzysz? Że ci powiedzą?-zapytałam, a Alec odwrócił się z westchnieniem w stronę korytarza-co ty robisz?

-Idę sobie od ciebie, nie widać siostrzyczko?-nawet się nie odwrócił, gdy to mówił! Podbiegłam do niego i zagrodziłam mu dalszą drogę.

-Mówię coś do ciebie a ty się odwracasz?-zapytałam z udawanym urazem. Mimo że mieliśmy już swoje lata, nadal zachowywaliśmy się jak małe dzieci. Teraz stałam przed nim, on górował nade mną, mimo szpilek, które miałam na sobie. Zauważyłam jak jego prawy kącik unosi się delikatnie do góry. Oznaczało to że pomyślał to samo co ja.

-Tak, odwracam się, bo mogę-droczy się ze mną. Już chciałam odpowiedzieć gdy na cały Instytut słychać krzyk Maxa.

-Alec!!! Gdzie jeseś?! Miałeś być za chwilę!!!-spojrzałam pytająco na co Alec uśmiechnął się już promiennie.

-Obiecałem mu że jak dobrze rozróżni demony, to pozwolę mu skoczyć z belki. Najlepsze jest to że on myśli że skoczy bez liny, a skoczy, no cóż... z liną-zaśmiał się na widok mojej miny.


 -Jesteś podły-powiedziałam waląc go pięścią w ramie.

-Może i tak, ale dbam o rodzeństwo-powiedziawszy to, stanął delikatnie na palcach i pocałował mnie w czoło. Przewróciłam oczami na co się roześmiał i odszedł do naszego młodszego brata.

W tej chwili zadzwonił mi telefon. Wyjęłam go szybko z kieszeni rurek, które miałam na sobie. Na ekranie wyświetlił mi się numer Simona. Uśmiechnęłam się na myśl o moim chłopaku. Nacisnęłam zieloną słuchawkę i przyłożyłam telefon do ucha.

-Słucham.

 -Hej słonko-usłyszałam głos mojego chłopaka, a w tle jeżdżące samochody-był gdzieś na mieście-posłuchaj, jestem koło Taki. Wziąć coś na wynos?

-Nie, mama ugotowała obiad. Jak w Pandemonium?-Simon poszedł do klubu by załatwić kilka demonów które się tam panoszyły.

-Świetnie, prosto, szybko i bez światków. Czysta profeska- odpowiedział a ja parsknęłam śmiechem. Ruszyłam do swojego pokoju.
-A gdzie Emma i Colton? Nie słyszę ich- Emma Lovelance jest w moim wieku, ma blond włosy do ramion i niebieskie oczy, niczym zamarźnięta woda. Mimo tego, to bardzo wesoła, utalentowana, ciepła i uczynna dziewczyna która zamieszkała z nami razem z bratem Coltonem.

On, tak samo jak jego siostra, ma blond włosy ale za to szare oczy. Jest przystojny, ale nie tak jak mój Simon Lewis. Jestem z nim już od roku, i nic nie zapowiada żeby coś się zmieniło.

-Emma zaciągnęła Coltona do sklepu z ciuchami. Ja się wymigałem, mówiąc że do mnie dzwoniłaś i muszę oddzwonić bo będziesz wściekła.

-Ja jako wymówka...-westchnęłam, a Simon się roześmiał.

-Pomyśl o tym inaczej, skarbie. Nie jesteś wymówką tylko bohaterką, która obroniła mnie przed hordą ekspedientek w różowych uniformach-mówił zmienionym, pochlebnym głosem. Nie mogłam się nie zaśmiać.

-Skoro tak stawiasz sprawę...

-Gdzie jesteś?

-Idę do swojego pokoju, a co?-zapytałam.

-Poczekaj trzy minuty i dopiero otwórz drzwi, dobrze? Obiecaj.-usłyszałam nagły, stanowczy głos. Stanęłam jak wryta.

-Ale, Simon, po co...-nawet nie próbowałam ukryć zdererwowania i szoku który wkradł się do mojego głosu.

-Obiecaj-powtórzył.

-Przysięgam...

-No, to kocham cię skarbie. Pamiętaj: trzy minuty od... teraz!-i się rozłączył. O co tu, do diabła, chodzi?! Ponieważ praktycznie stałam już pod drzwiami swojego pokoju a nie mogłam wejść do środka, podeszłam do schodów prowadzących na górę i usiadłam na nich. Co chwila spoglądałam na telefon, by spojrzeć na godzinę...

Jedna minuta....

Druga minuta.... niby dwie minuty jest jak mrugnięcie oka, ale kiedy nie wiesz co się dzieje, czas się dłuży niemiłosiernie.

...I trzy! Wstałam szybko i wparowałam do swojego pokoju. Drzwi tak szybko się otworzyły, że nic nie zobaczyłam i upadłabym na ziemie, gdyby dwie silne ręce mnie nie złapały w ostatniej chwili. Potem poczułam delikatne i znajome usta na swoich. Nagle całe zdenerwowanie, niepokój, że coś się dzieje odeszło w niepamięć, bo oto trzymał w ramionach i całował mnie mój chłopak. Był to długi, namiętny i nieśpieszny pocałunek. Oplotłam rękami jego szyje a dłonie wplotłam w brązowe włosy. On jedną dłonią trzymał mnie za kark a drugą za plecy i cały czas tak trwaliśmy.

 W końcu po kilku minutach, albo godzinach Siomon postawił nas do pionu, nie odrywając naszych ust. Gdy się oderwałam od niego, by złapać oddech, uśmiechnął się do mnie.

-Niespodzianka-wyszeptał, i zbliżył się do mnie, chcąc kolejnego pocałunku, ale ja się wykręciłam. Spojrzał na mnie zaskoczony ale ja się tylko uśmiechnęłam.

-Co to, do diabła, było pytam się?-jak zwykle, gdy kobieta się już uspokoi robi awanturę facetowi. Tak właśnie było teraz.

-Niespodzianka-powtórzył-nie można robić niespodzianek swojej ukochanej?-myśli że mnie udobrucha czułymi słówkami ? To się myli, i to grubo.

-Można, ale nie takie w których "twoja ukochana" się denerwuje.

-No przepraszam-mówiąc to, wyglądał niczym bezbronny szczeniaczek. Znowu się uśmiechnęłam, co on wziął za to, że mu wybaczyłam. Również się rozpromienił i zapytał.

-Masz coś ważnego do roboty?

-Nie, nic...-nagle mi się coś przypomniało-pamiętasz że dzisiaj przyjeżdżają do nas Morgenstern`owie?-kiwnął głową-no więc "zaistniały pewne okoliczności, sprawiające że przyjadą nie tylko dzieci, ale i dorośli"-zaczęłam udawać Maryse. Simon popatrzył na mnie i się delikatnie uśmiechnął.

-A dlaczego?

-Nie chciała powiedzieć. A dlaczego pytałeś czy coś robię dzisiaj?

-No cóż...-mruknął, łapiąc mnie w talii i przyciągając do siebie-masz ochotę coś w ramach przeprosin?

-A co sugerujesz-dobrze wiedziałam o co chodzi, ale nie było nam dane nasze myśli przemienić w czyny, bo oto do mojego pokoju, bez pukania, wparował Max. Był czymś podekscytowany aż tak, że prawie skakał z radości.

-Max! Puka się do mojego pokoju!-krzyknęłam-co się dzieje?

-Przyjechali! Oni przyjechali! Clarissa Adele Morgenstern i Jace Herondale! Dwóch najlepszych Nocnych Łowców przyjechało do Instytutu!-wykrzyczał i tak samo szybko jak wpadł tak wypadł z pomieszczenia.

-Słyszałem że ta Clarissa nie jest miła, a Herondale to dupek-stwierdził Simon.

- Nie są tacy źli, musisz po prostu ich lepiej poznać. - westchnęłam.

- W takim razie zejdźmy na dół. - powiedział, łapiąc mnie za rękę.




Hejka! Na wstępie dwie najważniejsze sprawy!
1. W tym rozdziale pomagała mi  Ms. Veronica której bardzo bym chciała podziękować i zadedykować ten rozdział <3
2. Przepraszam że musieliście tak długo czekać na nexta, ale nie miałam czasu, wiecie koniec roku szkolnego, poprawki, sprawdziany i te sprawy... Przepraszam :/
Oczywiście, przepraszam za wszelakie błędy, jakie się tu pojawiły!
Kiedy next? Prawdopodobnie w następny weekend ale nic nie obiecuję :/
Mam nadzieję że się wam podobało <3
Do następnego <3


P.S. Nowe postacie, które się pojawiły, oraz ich opisy opisy dodam w najbliższym czasie do zakładki Postacie
P.S 2 LBA do których zostałam nominowana pojawią się niebawem <3

niedziela, 1 maja 2016

Rozdział 5

 Ucieczka


**Oczami Clary**

-Co tu się dzieje?-powtórzył ojciec patrząc na mnie- Clarisso, raczysz mi to wyjaśnić?-jego czarne oczy jarzyły się złością, niezrozumieniem i (zresztą jak zwykle...) miłością do mnie. Niestety, mimo tego ostatniego, widać było, że nie podoba mu się moje zachowanie.

-Clarisso, mogłabyś mi wytłumaczyć, dlaczego rzucasz ostrzami w naszego gościa?-powtórzył. Zerknęłam szybko na Jace`a. Stał oparty plecami o parapet a jego mięśnie delikatnie poruszały się pod koszulą, kiedy podrzucał i łapał sztylet który musiał wyjąć z podłogi po tym jak trafił on w podłogę milimetry od jego stopy.  Dopiero teraz zdałam sobie sprawę że nie ma marynarki; leżała na podłodze pod krzesłem które przewróciliśmy. Wróciłam spojrzeniem do ojca, który wyczekiwał ode mnie odpowiedzi.

 -A od czego by tu zacząć, tatusiu?-zapytałam z sarkazmem cały czas patrząc z ukosa na Jace`a.

 -Najlepiej od początku i raczej zwięźle bo mamy mało czasu.

 -Jace włamał się do mojego pokoju kiedy spałam, posprzątał go i mnie spakował. I to wszystko bez mojej wiedzy i zgody-Valentine spojrzał na chłopaka i jakby wyczekiwał potwierdzenia moich słów.

 -Było tak, jak mówi Clary-skrzywiłam się na zdrobnienie mojego imienia natomiast Morgenstern szerzej otworzył oczy, nie wierząc własnym uszom.

-W takim razie... emm... Jace mógł byś nas zostawić samych? Pójdź do swojego pokoju czy gdzieś...-poprosił ojciec.

-Nie ma sprawy-odpowiedział od niechcenia i z niechlujną gracją podszedł do drzwi. Gdy miał już je zamykać spojrzał na mnie i mrugnął. Potem zabrała go ciemność panująca na korytarzu. Zostałam sama z Valentinem w swoim pokoju..

-Czyli rozumiem, że jesteś gotowa?

-Tak, prawie-wycedziłam i podeszłam do swojego biurka. Ukucnęłam i sięgnęłam do prawej nóżki, która, moim dotykiem, otworzyła się. W środku była moja specjalna Stela, która była "kluczem" do mojego przekleństwa skarbu. Krył się on w ścianie pomiędzy oknami. W tym miejscu narysowałam dziwną, osobliwie wyglądającą Runę, która po skończeniu jarzyła się na czerwono. Po chwili zgasła i zatopiła się w ścianie. Odczekałam krótką chwile i, dosłownie, włożyłam rękę w miejsce gdzie przed chwilą była Runa. Pod palcami wyczułam coś zimnego, gładkiego i okrągłego. Złapałam to i powoli wyciągnęłam to z ściany. Okazało się że to słoik cały zapełniony jakąś czarną, oleistą cieczą. Spojrzałam na to bez zainteresowania po czym podeszłam do swoich spakowanych walizek. Odpięłam jedną i owy słoiczek włożyłam pomiędzy ubrania tak, by się nie potłukł. Wstałam i odwróciłam się w stronę swojego ojca. Patrzył na mnie z bólem i błaganiem o przebaczenie.

-Clary...-zaczął, podchodząc do mnie, ale ja zrobiłam krok do tyłu i warknęłam:

-Zamilcz i nie podchodź do mnie. A najlepiej wyjdź z mojego pokoju.

-Clarisso, przepraszam że musisz wyjechać, ale to dla twojego dobra. Razem z matką chcemy żebyście byli wspaniałymi Nocnymi Łowcami...

-Przecież już jestem!-krzyknęłam- sam tak wielokrotnie mówiłeś! Że jestem najlepsza!

-Tak, wiem skarbie, ale musisz zacząć integrować się z innymi Nefilim...

-Integrować?!-zapytałam zdenerwowana.

-Tak, bo jedynymi Łowcami jakich w życiu spotkałaś, nie licząc rodziny oraz Herondale`ów, to Isabelle, Alexander oraz Maxwell podczas ich tygodniowego pobytu u nas. Masz już szesnaście lat...

-Za miesiąc siedemnaście!-wtrąciłam.

-A nie byłaś nigdzie poza Idrisem oraz dwóch dni w Paryżu. I muszę dodać że w ukryciu.

-Ale to moja wina, że mnie nigdzie nie wypuszczaliście?! Że żyje w ciągłej rutynie i teraz od tak sobie mam wyjechać w nieznane?-popatrzyłam mu w oczy-Możesz mi odpowiedzieć na jedno krótkie pytanie? Dlaczego mam wyjechać?

-Już ci mówiłem...

-Tak. Kłamstwo. Mówiłeś mi kłamstwo, ojcze i ja o tym bardzo dobrze wiem-z satysfakcją zobaczyłam delikatny strach w oczach Valentina. Mówiłam dalej-a może to ja odpowiem na to pytanie, co? Nigdzie nie byłam, bo za bardzo się baliście że wam ucieknę i zacznę siać zniszczenie w świecie, nie tylko Cieni ale także w Przyziemnym. I wiesz co ci powiem? Macie racje. Macie racje, tak zakładając! I wiesz co się teraz stanie? Moim pierwszym celem będzie Nowy Jork.

-Clarisso...-powiedział przestraszony ojciec. Podszedł do mnie szybkim krokiem i mnie przytulił, unieruchamiając mi ręce. Chciałam mu się wyrwać ale trzymał mnie mocno. Nagle poczułam znane szczypanie towarzyszące nakładaniu Run.

-To dla twojego dobra, skarbie...-chciałam się zapytać co on robi ale już nie mogłam otworzyć ani oczu, ani ust. Ostatnie co usłyszałam to jak Jocelyn wołała mojego ojca.
Potem nie wiedziałam już nic. Otoczyła mnie ciemność.

***

 **Oczami Jace`a**

-Jace! Jace, gdzie jesteś?!-usłyszałem wołanie matki. Szybko wyszedłem na korytarz. Gdy mnie zobaczyła, uśmiechnęła się i zwolniła kroku. Podchodząc do mnie, ukradkiem zajrzała do mojego tymczasowego pokoju i zapytała.

-Mogę wejść?

-Oczywiście-odsunąłem się od drzwi by ją przepuścić. Rozejrzała się po pomieszczeniu. Ściany były tu kremowe a dwa wielkie okna, na przeciw drzwi, wychodziły na ogród posiadłości. Po prawej stronie było proste, z ciemnego drewna biurko a obok stała szafka zapełniona książkami. Natomiast pod lewą ścianą stało łóżko z tego samego materiału co reszta mebli. Obok niego, były drzwi prowadzące do łazienki która była urządzona w minimalistyczny wystrój, czyli były to białe kafelki na ścianach oraz szare na podłodze, prysznic i umywalka. Był tam też kosz na brudne ubrania i szafka na ręczniki.

-Spakowany jesteś?-zapytała Celine, patrząc teraz na mnie.

-Po przyjeździe nawet się nie rozpakowałem, więc tak. Jestem spakowany-powiedziałem sucho. Kobieta musiała usłyszeć to w moim tonie bo podeszła do mnie i mnie przytuliła. Oparła swoją głowę na moim ramieniu, a ja ją objąłem. Nagle poczułem jak zaczyna cicho płakać.

-Mamo dlaczego płaczesz?-zapytałem zdziwiony-zrobiłem coś nie tak?

-Nie. Nie, Jace. To nie twoja wina. Po prostu chciałam cię przeprosić za to że razem z Elise musicie wyjechać-odsunęła się ode mnie i wytarła łzy które spływały po jej bladym policzku, zmywając delikatny makijaż.

-A... a dlaczego w ogóle mamy tam jechać?

-Chcemy żebyście wyrośli na wspaniałych Nocnych Łowców. Poza tym Clave rozsyła młodych do różnych Instytutów, bo brakuje już ludzi do walki z demonami, które od pewnego czasu zaczęły atakować gwałtowniej-w jej głosie było słychać drobny niepokój, ale nie wiedziałem dlaczego. Było aż tak źle? Chciałem coś powiedzieć ale nie wiedziałem co, więc staliśmy w ciszy.

-Synku...-odezwała się nareszcie Celine, przerywając tym samym niezręczną ciszę-Uważaj na siebie, dobrze?-i znowu się do mnie przytuliła.

-Nic mi nie będzie, mamo-powiedziałem z uśmiechem-przecież wiesz jak walczę. Demony nie mają ze mną szans-zaśmiałem się, mając nadzieje że ją jakoś rozweselę. Zawsze tak reagowała na moje przechwalanki. Niestety, tym razem było inaczej. Nawet się nie uśmiechnęła, ale cicho powiedziała:

-Nie o demony mi chodziło.

***

**Oczami Valentina**

Gdy zszedłem na dół, do holu z nieprzytomną córką na rękach, Jocelyn nabrała gwałtownie powietrza i szybko do nas podbiegła.

-Na Anioła, Valentine, co się stało?!

-Spokojnie, skarbie, to tylko Runa usypiająca. Powiedzmy, że była ,delikatnie mówiąc, nadpobudliwa-powiedziałem wymijająco. Zobaczyłem błysk zrozumienia w zielonych oczach żony-gdzie reszta?

-Celine poszła po nich. Powinna zaraz schodzić-odpowiedział Stephen.

-Jesteśmy-rozległ się głos mojego syna. Po schodach szedł Jonathan obok Elizabeth a przed nimi Jace wraz z Celine. Dopiero gdy spojrzeli w naszą stronę ujrzeli nieruchomą Clarisse w moich ramionach. Wszyscy zatrzymali się w tej samej chwili, co w innych okolicznościach byłoby zabawne.

Blondynka otworzyła szeroko oczy i zasłoniła dłonią usta, jej córka zrobiła mniej więcej to samo, tylko że po chwili powiedziała coś na ucho Jonathanowi, który patrzył na siostrę ze współczuciem. Pokręcił głową i, również po cichu, odpowiedział szatynce na jej wcześniejsze pytanie. Natomiast Jace patrzył z, nie tyle co przerażeniem, co ze strachem. Miał szeroko otwarte oczy a jego pięści zaciskały się i otwierały.

-Co się z nią stało?-zapytał Jonathan.

-Spokojnie, to tylko Runa usypiająca. Nic się jej nie stało-odpowiedziała Jocelyn, by wszystkich uspokoić. Pani Herondale kiwnęła tylko głową, po czym pokonała resztę schodów i podeszła do męża. Reszta również zeszła z tym, że blondyn stanął za matką a Elizabeth z białowłosym usiedli na kanapie pod schodami.

-A kiedy pojawi się Ragnor, Valentine?-mój parabatai starał się odwrócić uwagę od rudowłosej dziewczyny, leżącej na moich ramionach, za co jestem mu bardzo wdzięczny.

-Powinien być za chwilę-odpowiedziałem i dosłownie w tym samym momencie rozległ się dzwonek do drzwi-to pewnie on. Pójdę otworzyć-i ruszyłem by wpuścić naszego gościa.

-Pan poczeka!-Jace krzyknął do mnie, a ja się odwróciłem zdziwiony.

-O co chodzi chłopcze?

-O Clary... znaczy Clarissę. Ma pan ją nadal na rękach-rzeczywiście. Jej mikra postura wraz z małą wagą, sprawiły że nie zapomniałem o własnej córce na własnych rękach. Zrobiłem kilka kroków w stronę blondyna i oddałem mu dziewczynę ze słowami:

-Pilnuj jej-on tylko kiwnął głową i wziął ją ode mnie najdelikatniej jak potrafił. W końcu ruszyłem do drzwi frontowych. Gdy je otworzyłem okazało się że na dworze szaleje burza z piorunami i wielkim deszczem. A na niej moknął  zielono-skóry czarownik, Ragnor Fell. Jego czarny płaszcz przeciwdeszczowy i kaptur na głowie z rogami, sprawiał że wyglądał jak jakaś straszna zjawa.

-Witaj, Ragnorze! Jak miło...-zacząłem z uśmiechem ale mężczyzna prawie natychmiast mi przerwał, nerwowo rozglądając się na boki.

-Valentine, nie ma czasu na uprzejmości. Trzeba się szybko zbierać-mówił szybko i bardzo zdenerwowanie.

-O co chodzi, Rognorze?-zapytałem zaniepokojony jego zachowaniem.

-Idą.

-Kto idzie?-zapytałem mimo że znałem odpowiedź, której bałem się najbardziej na świecie.

-ONI. Idą. Po nią.



No i witam :) Mam nadzieje, że ta przerwa którą sobie zrobiłam, nie wpłynęła na jakość mojego bloga?
Bardzo was przepraszam, ale (jak napisałam w poprzedniej notce) dosyć niedawno wróciłam ze szpitala i powoli do siebie dochodziłam :/
A poza tym bardzo chciałabym podziękować za już ponad 3 000 wejść! Kocham was <3
Nie wiem kiedy rozdział 6, ale powinien pojawić się w następny weekend, bo teraz jest ten długi weekend więc jest więcej czasu :)